środa, 14 kwietnia 2010

Droga Smoka

Rano po śniadaniu podjechał pod nas autobus i dołączyliśmy do grupy, z którą będziemy spędzać czas w zatoce Halong. Mamy w grupie czwórkę facetów z Niemiec, w tym jeden jest Wietnamczykiem. Goście są z rocznika 1937-1944. Wyglądają jak załoga U-boota. Jest też kolejna para Niemców, mężczyznę przezywamy Chuckiem Norrisem, ponieważ, nie dość że jest podobny, to jeszcze opowiadał nam przy obiedzie, że był w Laosie w 1974roku. Co ciekawe nie jako żołnierz, ale jako turysta. Dalej mamy rodzinę amerykańską, rodzice plus dwójka chłopców. No i na koniec jest para Francuzów. Nie znają żadnego obcego języka oprócz swojego, ale nie przeszkadza to babce zaczepiać każdego kto się nawinie i do niego mówić. Jest wyraźnie zachwycona swoją kulturą i językiem i próbuje go krzewić na lewo i prawo, mimo, że nikt nie wykazuje zainteresowania. Przewodnikiem tej zbieraniny jest młody Wietnamczyk o imieniu Long - co podobno oznacza smoka. Long w miarę dobrze posługuje się językiem angielskim, co nie przeszkadza mu nie rozumieć czasem jak się do niego mówi. Wtedy sie uśmiecha, kiwa głową przytakująco i nawija dalej swoje na inny temat. Przy okazji wyjaśniania znaczenia swojego imienia, Long opowiedział nam, że w Wietnamie są czczone cztery święte zwierzęta, Smok, Feniks, Jednorożec i Żółw. Każdy oznacza co innego, np. żółw długowieczność, smok władzę, feniks powodzenie w interesach, jednorożec wiedzę. Sadząc po tym, że tylko żółw tak naprawdę występuje w naturze, Wietnamczycy mogą liczyć najwyżej na długowieczność. Przejazd do Halong zajął nam ponad 3h. W programie oczywiście obowiązkowy przystanek na siusiu, dziwnym zbiegiem okoliczności akurat przy wielkim sklepie z wszelkim badziewiem i cenami 2-3krotnie wyższymi niż w Hanoi. 170km drogi, które dzieli Hanoi od Halong biegnie w większości przez zabudowany teren. Praktycznie nie widać granic miedzy miastami a co charakterystyczne nie widać między nimi różnic. Każde miasto wygląda identycznie, wąziutkie fronty kamienic, dwu - trzy piętrowe, otynkowane tylko od ulicy, boki i tył są niewykończone. Najczęściej na parterze znajduje się sklep. Bałagan, brud i chaos. I tak przez 170km. Na nielicznych odcinkach kiedy wyjeżdżaliśmy poza zabudowania królowały zielone, żyzne pola uprawne. Rolnicy wietnamscy muszą mieć problemy z reumatyzmem, bo co się którego zobaczy na roli to stoi po kolana w wodzie i coś majstruje przy zieleninie. Charakterystyczne dla Wietnamu są grobowce, które umieszcza się nie na cmentarzu, tylko na swoim polu. Stoją więc pośrodku pól nagrobki, czasem pojedyncze, czasem w grupach , w większości obłożone czerwono-brązową terakotą. Dojechaliśmy do zatoki a tam stało już z pięćdziesiąt mniejszych lub większych autokarów i wylewał się tłum turystów. Ruch jak na Marszałkowskiej. W zatoce stało pełno stateczków, drewnianych, jedno, dwu, trzypiętrowych. Nie jest chyba niespodzianką, że nasz statek odbiegał wyglądem od tego, który widzieliśmy na prospektach w biurze podróży. Ale nie było też tragedii. Na pierwszym pokładzie było 6kabin i dwie u góry razem z jadalnią. Kilka osób obsługi w tym człowiek orkiestra. Kiedy weszliśmy na pokład ten gość nas witał a potem rozkładał obrusy i nakrycia. Potem podawał do stołu. Po południu zwołano wszystkich na pokaz wietnamskiego gotowania a dokładnie rzecz ujmując na żenujący pokaz krojenia ogórków i układania ich plasterkami na talerzu. Pokaz prowadził człowiek orkiestra. Turystka z Francji była zachwycona i wyrażała to oczywiście w tylko dla niej zrozumiałym języku. Potem ten sam Wietnamczyk od ogórków usiadł za sterem i poprowadził statek a następnego dnia zebrał od nas pieniądze za drinki. W zasadzie mógłby sam w pojedynkę zorganizować i poprowadzić nasza wycieczkę. No, ale w zatoce Halong chodzi przecież o magię tego miejsca i wspaniałe widoki. Jest to rzeczywiście miejsce niezwykłe. Wygląda to mniej więcej tak, jakby zalać góry turkusową wodą a potem pływać miedzy wystającymi z niej szczytami. Podobno znajduje się tu około 3000 takich mniejszych lub większych skał wystających z morza. Wrażenie jest niesamowite. Co prawda na początku wycieczki nie mieliśmy najlepszej widoczności, bo niebo było przysłonięte chmurami i dalsze góry były jakby spowite mgłą. Niemniej jednak panorama tego miejsca jest oszałamiająca. Stateczki a było ich kilkadziesiąt płynących tą samą trasą kursują między wystającymi wapiennymi skałami porośniętymi drobną roślinnością. Miejsce to zostało uznane przez Unesco jako światowe dziedzictwo kulturowe i jest to według mnie w pełni uzasadnione. Krążyliśmy tak stateczkiem między skałami aż dobiliśmy do przystani przy grocie Sung Sot zwanej Suprising Cave. No i rzeczywiście okazała się zaskakująca bo czegoś takiego się nie spodziewaliśmy. Jaskinia jest olbrzymia, składa sie z kilku komnat, wysokich na kilka pięter. Jest podświetlona na kilka kolorów, nadających jeszcze dramaturgii tego miejsca. Jest pełno stalagmitów, formacji skalnych, niektóre przypominają żółwie, węże, krokodyle co chętnie wskazują przewodnicy. W jaskini było chłodno i przyjemnie, po wyjściu znowu ogarnęło nas parne powietrze i spłynęliśmy potem. Tym bardziej doceniliśmy fakt, że po kolejnym półgodzinnym rejsie dobiliśmy do wyspy z piaszczystą plażą. Część ludzi postanowiła wspiąć się na szczyt wzniesienia na wyspie, natomiast my wybraliśmy chłodne wody zatoki i poszliśmy się przekąpać w słonym morzu. A pod wieczór nasz statek zrzucił kotwicę, mieliśmy elegancką kolację przy której Francuzka nadal próbowała nas wyedukować i rozerwać, poczym poszliśmy spać do swoich kajut. Wokół nas mieniły się światełka z okolicznych statków.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz