poniedziałek, 5 kwietnia 2010

Jaja w tropikach

Świat jest mały. Wczoraj płacąc za hotel dowiedzieliśmy się od recepcjonisty, że jego brat z bratową mieszkają w Warszawie. Jeśli chodzi o święta, minęły zupełnie niepostrzeżenie. Nie zauważyliśmy w Hanoi żadnych oznak obchodzenia świąt wielkanocnych oprócz odległego bicia dzwonów w niedzielę. Dziś lany poniedziałek i zgodnie z tradycją leje od rana. Co prawda deszczyk to taka mżawka poranna, ale mgła była jak gęsta śmietana. Hanoi chyba nigdy nie zasypia. Jadąc przez ciemne jeszcze ulice miasta widzieliśmy pootwierane jadłodajnie, małe sklepiki, ludzi ćwiczących w parkach tai-chi. Bazary warzywne i kwiatowe pod miastem tętniły życiem o 6rano, na ulicach dojazdowych do miasta setki motocyklistów obładowanych towarem. Nasz taksówkarz stawił się punktualnie przed hotelem, w jego samochodzie nie działał prędkościomierz, czujnik temperatury, klima i Bóg wie co jeszcze. Ale auto jechało i do tego radio grało jak należy. Zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej zatankować paliwo. Menedżerem była młoda kobieta, zamiast pawilonu jak jest u nas, miała wystawione biurko między dystrybutorami paliwa. Na biurku oprócz papierów i kalkulatora stały pusty kufel po piwie i szklanka z pastą i szczoteczką do zębów. Samolot do Vientane odlatywał o 8:30 rano. Vietnam Airlines spisał się na medal bo doleciał bezpiecznie do celu i dowiózł wszystkie bagaże. Z gazetki pokładowej dowiedziałem się, że w czerwcu dołączy do aliansu Sky Team, który zdaje się zagarniać do siebie coraz lepsze linie lotnicze... No i skończyły się żarty. Po bazarowym, chłodnym Wietnamie zaczęła się w końcu prawdziwa Azja. Wysiedliśmy z samolotu i buchnął w nas żar. Pilot mówił, że jest 30stopni, po przyjechaniu do hotelu okazało się, że jest już 36stopni a była dopiero 10rano. Wzięliśmy prysznic, wyszliśmy z hotelu i po 10minutach lał się z nas pot równymi strumieniami. Vientane, choć to stolica państwa, to w sumie małe miasteczko, liczy około 300tysięcy mieszkańców. Centrum i większośc atrakcji można zwiedzić pieszo. W oczy rzuca się od razu kilka różnic z Wietnamem. Język przypomina bazgroły tajskie, czyli kompletnie niezrozumiałe dla nas. Jest więcej zieleni, bujnej roślinności, łądnie utrzymanych żywopłotów, palm i kolorowych kwiatów. Na ulicach panuje względny porządek, kierujący pojazdami trzymają się swojego kierunku jazdy i pilnują świateł, których jest całkiem sporo na skrzyżowaniach. W telewizji lecą piosenki karaoke, podobnie jak było w Kambodży, poza tym seriale grane z taką samą swadą i genialną grą aktorską jak nasze "M jak miłość " Obsługa w knajpach jest serdeczna i usłużna, wita i żegna nas złożonymi rękami, czego nie było w Wietnamie. Na napiwki reagują zdziwieniem. Jest w miarę schludnie, czysto i porządnie. O zgrozo na ulicach powiewają czerwone flagi z żółtym sierpem i młotem. Na duży plus trzeba uznać że piwo Lao występuje w butelkach 650ml. Ceny niestety są równe lub nawet wyższe niż w Wietamie. Dziewczyny w Laosie są dużo ładniejsze niż w Wietnamie zarówno z urody jak i zachowania, noszą się dosć tradycyjnie i są skromne. Hotel mamy super, zupełnie przypadkowo go znalazłem i zarezerwowałem w sieci, ale na jutro nie mają już miejsc, bo są overbooked. Będziemy czegoś szukać na mieście. Wymieniliśmy kasę i mimo obezwładniającego upału poszlismy zwiedzać. Na pierwszy ogień That Dam Stupa, duży kamienny obelisk, zaraz obok amerykańskiej ambasady. Stamtąd przeszliśmy główną aleją Avenue Lanexang, która z jednej strony od rzeki Mekong zamknięta jest prezydenckim pałacem a od drugiej łukiem triumfalnym Patuxai, który upamiętnia Laotańczyków poległych w wojnach. My skierowaliśmy sie do kompleksu świątyń Ho Pra Keo oraz zaraz po drugiej stronie ulicy Wat Sisaket. Zresztą po drodze z hotelu do tego kompleksu napotykaliśmy na każdym rogu mniejszą lub większą czerwono złotą świątynie. Trochę nas prześladował pech, bo zaszliśmy na miejsce na 12tą, akurat kiedy zaczęła się godzinna przerwa. Zamiast siedzieć pod palmą i wytapiać z siebie ostatnie fałdy tłuszczu powlekliśmy się ostatnimi resztkami sił do najbliższej knajpy na zimnego Lao. W restauracji miejscowa Laotanka błędnym wzrokiem szalonej szamanki wpatrywała sie w nas szukając okazji do zaczepki, chwilę potem wszedł jakiś koleś sprzedający gumy i naraz zaczął dotykać i szczypać Zbyszka a potem mnie. Dziwne zwyczaje. Świątynie do których się wróciliśmy po południu to Wat Sisaket, najstarsza w mieście, z 1818 roku, składająca się ze światyni i okalającego ją krużganka, w których znajduje się ponad 2000 posrebrzanych i glinianych figurek Buddhy. Po drugiej stronie ulicy Ho Pra Keo (lub Haw Pha Kaew) to królewska światynia w której przechowywana była słynna figurka jadeitowego Buddhy, teraz znajdującego się w Bangkoku. Justyna nie jadła nic od rana, twierdząc że nie jest głodna. Fakt w taki gorąc jedyne o czym marzyliśmy to woda i cień. Ale bez przesady, po południu zmusiliśmy ją do wejścia do restauracji i zamówiliśmy jej coś do jedzenia a dla siebie do piwa pizze na dwóch. Pizza okazała się mieć sadzone jajko na wierzchu. Jaja w tropikach. Zeszliśmy miasto Vientane wzdłuż i wszerz, to niewielka miejscowość, bez specjalnie nic ciekawego do robienia. Miasto położone jest nad rzeką Mekong, która przepływa kilkaset metrów od naszego hotelu, ale jest na tym odcinku płasko i bezbarwnie. Wieczorem hit wieczoru, masaż po laotańsku. Zaszliśmy w trójkę do lokalu, Zbyszek i Justyna zapodali godzinny masaż nóg, który jak się okazał pózniej obejmował również masowanie ramion i szyi. Ja wziąłem godzinny masaż całego ciała a zaopiekowała się mną malutka, sięgająca mi do ramion Laotanka. Różniło się to diametralnie od wczorajszego w Wietnamie. Zaczęło się od umycia stóp w misce z ciepłą woda i mydłem. Potem przeszliśmy do pokoiku z bambusowymi ściankami i płaskim materacem na ziemi. Odbyło się bez olejków i nacierania, za to po godzinie czułem się jakby mnie przepuszczono przez wyżymaczkę. Nie mam pojęcia skąd ta dziewczyna czerpie siłę ale mogłaby chyba siłować się na ręke z Pudzianem. W każdym bądz razie nacisnęła każdy kawałek mojego ciała, naciągnęła mi ręce i nogi, ugniotła okolice kręgosłupa i szyję jak ciasto na pizze. Muszę się przyznać, że raz aż zawyłem z bólu jak mi masowała uda. Dla porównania wczoraj mało co nie zasnąłem w Hanoi. Zbyszek i Justyna potwierdzili, że u nich też było mocno i ostro. Rewelacja, to był jeden z najlepszych masaży jakich doświadczyłem w życiu, a co za tym idzie jeden z najciekawiej i najprzyjemniej spędzonych Lanych Poniedziałków. A teraz uwaga, godzinny masaż kosztował 35,000Kip czyli w przeliczeniu na złotówki 13złotych....Zamierzam tu jeszcze jutro wrócić. Masaże zresztą sa tu nieodzowne bo brzuchy nam rosną w zatrważającym tempie. Dziś wieczorem do naszej listy ulubionych smakołyków dodaliśmy chińskie pierogi nadziewane mieloną startą bardzo drobno wołowiną wymieszaną z posiekanym zielonym selerem. Ciasto jest delikatne, prawie przeźroczyste i pierogi smakują najlepiej świeżo wyjęte z wody z dodatkiem posiekanego czosnku i polane sosem sojowym. Genialne :-) Zapadł wieczór, na zewnątrz nadal gorąco, wróciliśmy do hotelu żeby się w końcu po raz pierwszy wyspać na tym wyjeździe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz