wtorek, 6 kwietnia 2010

Krem de la krem

Dziś kolejny dzień w Vientane. Nie da się ukryć że bardzo intensywny. Po raz pierwszy zorientowaliśmy się, że jesteśmy na wyjeździe dopiero 4 dni a już tyle się wydarzyło. Rano po śniadaniu zmienilismy hotel. Fakt, że na gorszy standard, bo wzięliśmy gorszą jakość, za to dwukrotnie tańszy. Mieszkamy w trójce, jesteśmy z Justyną nowoczesnym małżeństwem i trochę pikanterii się nam przyda, a Zbyszek jest całkiem atrakcyjnym mężczyzną :-) Teraz siedzimy w lobby hoteliku Riverside w Vientane, popijając ze Zbyszkiem duże butelki Lao i sprawdzając pocztę a gość z obsługi biega wokół z elektryczną rakietą tenisową i zabija komary i muszki. Po zameldowaniu się w nowym hotelu załatwiliśmy sobie transport autobusowy na jutro do Vang Vieng a potem wynajęliśmy kolesia z klimatyzowanym samochodem żeby zawiózł nas w trzy miejsca - do Patouxai, do That Luang Stupa i na koniec do Buddha Park. Dziś wedle danych z Yahoo Weather jest w Vientane 39stopni gorąca, odczuwalnych jako 45stopni. Jednym słowem jest potwornie gorąco. Pierwszym punktem programu byl łuk triunmfalny Patouxai. Fajne miejsce, otoczone zadbanymi trawnikami i klombami. Łuk przypomina ten z Paryża, ma siedem pięter na które można się wspiąć. Zrobiliśmy to ale dopiero po wypicu pierwszego Lao tego dnia, bo inaczej w tym upale nie ruszylibyśmy nogą. Po drodze na szczyt wieży trzeba minąć dwa piętra wypełnione bazarowym towarem a sam widok z czubka wieży nie jest szczególnie porażający. Justyna w stolicy Vientane mogłaby zrobić karierę jako modelka, po liczne grono fotografów pod Łukiem zabijało się o jej względy, żeby tylko zachciała zapozować do zdjęcia z Laotańczykami. Przypomina to nam sytuację z przed lat z Pekinu, kiedy każdy chciał mieć zdjęcie z blondynką. Potem pojechaliśmy do That Luang Stupa, największej relikwii i najświętszego miejsca w Laosie. To był creme de'la creme dzisiejszego dnia. Jest to 45metrowej wysokości złocona stupa, która według legend została wybudowana już w 3 roku przed naszą erą a w finalnym ksztacie powstała w 16 wieku. Sam obiekt złoconej stupy razem z krużgankiem jest otoczony kilkoma mniejszymi świątyniami, pięknie zdobionymi, z licznymi figurkami Buddhy. Podobno w zalążkach oryginalnej świątyni znajdowało się żebro Buddhy. Zwiedzanie całgo kompleksu zajmuje conajmniej godzinę. Nie muszę chyba mówić, że dla nas w tym upale była to straszna męczarnia. Na szczęście w okolicznej lokalnej knajpie, zimny duży Lao przywrócił nas do życia. Sam kompleks światyń i oczywiście pozłacana stupa są rewelacyjne i stanowią obowiązkowy program jesli odwiedza się Vientane. Potem pojechaliśmy do Buddha Park, oddalonego od stolicy o około 25km. To mały kawałek ziemi położonej nad rzeką Mekong, który jest wypelniona statuetkami Buddhy i innych Bóstw. Z jednej strony jest to trochę tandeta, z drugiej fajne miejsce. Takie laoskie Las Vegas. Główną atrakcją jest budowla w kształcie dyni, na którą można sie wspiąć. Żeby nie było nierównowagi w przyrodzie, wytrąbiliśmy trzeciego Lao tego dnia i zjedliśmy ryż z dodatkami w lokalnej knajpie nad rzeką Mekong. Po powrocie do Vientane około 3 po południu szybko wrzuciliśmy manele do pokoju i wzięliśmy kostiumy kąpielowe żeby pojec hać do WaterPark. Nazwa parku jest trochę myląca bo w całym kompleksie basenów czynna była tylko jedna zjeżdżalnia i dwa baseny. Reszta rdzewiała, blacha łopotała na wietrze a nowo wybudowany betonowy blok stał pusty. Ale zawsze była to jakaś ochłoda w tym upale. Ludzi było mało, głównie turystów a jazda z wysokiej rury była naprawdę ekscytująca. W drodze powrotnej koleś, który wiózł nas tuk-tukiem i który na początku negocjacjio zażyczył sobie dwukrotnie wyższą cenę niz w końcu uzyskał, pomylił drogi i nie wiedział dokąd nas wieźć, Kiedy w końcu doprowadziliśmy go do celu , uśmialiśmy się wszyscy. Do hotelu wstąpiliśmy tylko na tradycyjną wymianę koszulek i szybki prysznic i zgodnie z obietnica daną sobie zeszłego wieczoru podążyliśmy na masaż. Poszliśmy do tego sameg o lokalu. Zbyszek zachęcony moimi wrażeniami zdecydował się na masaż całego ciała. Traf chcial, że dostał tą samą masażystkę co ja dzień wcześniej. Leżeliśmy oddzieleni tylko bambusowym przepierzeniem i musze przyznać, że nie doszedł mnie żaden jęk z jego strony. Ale na samym początku, już przy myciu stóp zastrzegł, że chce żeby masażystka była dla niego gentle. Mówił w trakcie, że zaciska zęby tylko dlatego, że jesteśmy obok, ale owszem i boli... Znowu było super i wyszliśmy odpręzeni i genialnie wymasowani. Wiem, że tej usługi będzzie mi bardzo brakować w Warszawie. Ponieważ wczorajsza kolacja bardzo nam smakowała, skierowaliśmy swoje kroki ponownie do chińskiej restauracji i zamówliśmy 6 róznych rodzajów pierogów, nie licząc Lao, które jest już chyba oczywiste. Pierogi były z wieprzowiną, wołowiną , warzywami, krewetkami, kapustą i innymi dodatkami. Do tego dostaliśmy miseczki z posiekanym czosnkiem i startą pastą chili. Do tego soya sauce i ocet. Pychota przez duże P. Był już wieczór, około ósmej wieczorem lokalnego czasu i zmierzaliśmy do naszego hotelu przy bulwarze. Wyszliśmy na drogę przy rzece Mekong a tu okazało się, że impreza w Vientane kwitnie w najlepsze. Nad rzeką rozłożone były stragany z ciuchami i biżuterią, torbami, butami a przede wszystkim z licznymi knajpkami powstałymi tymczasowo . Polegało to na tym , że na bambusowym kijku zawieszali gołą żarówkę a wzdłuż nasypu rozkładali dywany i tkane maty a na nich stały niskie stoliczki i poduszki, na których można było się położyć. Bardzo fajny klimat, mnóstwo białych , którzy wyszli coś się napić i zjeść, Nastrój udzielił się i nam i wypilismy tu po kolejnym Lao. Jutro czeka nas przejadz autobusem do Vang Vieng. Jak będzie zasięg to coś skrobniemy, jeśli jeśli nie to dopiero z Luang Prabang.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz