środa, 7 kwietnia 2010

Laos od środka

Wczoraj wypiliśmy o jedno Lao za dużo. Ja jeszcze męczyłem się do północy w lobby hotelu starając się coś napisać na blogu wśród trzasków ginących owadów na elektronicznej rakietce ciecia, a Justyna i Zbyszek poszli na górę do pokoju. Kiedy do nich dołączyłem Justyna roześmiana oglądała sobie ostatni odcinek serialu "usta usta" a Zbychu leżał jak zdjęty z krzyża ze słuchawkami na uszach i nie reagował na żadne bodźce. Mozna go było wynieść i wrzucić do Mekongu i by się nie zorientował. Jedziemy teraz małym ciasnym busikiem do Vang Vieng. No właśnie, miał być duży autobus VIP-owski a skończyło się jak zawsze... Najpierw podjechał duży otwarty tuk-tuk i zaczął powoli nabierać ludzi z kolejnych hoteli aby zawieźć nas ostatecznie pod biuro podróży gdzie wsiedliśmy w minibusa. Nasze plecaki jadą na dachu przypięte siatką a na laotańskiej asfaltowej drodze samochód podskakuje jak w wesołym miasteczku. Śmieszna sprawa, bo w pewnym momencie jeszcze w Vientane naraz dogonił nas gość na skuterze i wręczył zaskoczonej parze Amerykanów ich paszporty, które zapomnieli w hotelu. Ich twarze wyrażały zdziwienie a potem nieopisaną wdzięczność, wyrażoną pokaźnym tipem dla Laotańczyka. W busie mamy komplet, międzynarodowe towarzystwo, mamy Francuzkę, jakiegoś białego z laotańską dziewczyną, parę Amerykanów, prawdopodobnie w podróży poślubnej, filipińskiego młodego chłopaka i dojrzałego amerykańskiego faceta, po którym widać że niejedno miejsce już zwiedził. Trzeba przyznać, że miło się z nim gada.16 lat temu porzucił swój kraj i zamieszkał w północnej Tajlandii. Znalazł tam sobie żonę, która prowadzi knajpkę, mają 3 dzieci a on sam uczy w szkole business english. Mówi, że zarabia 25tysięcy bathów miesięcznie czyli około USD750. Filipińczk przed nami otworzył MacBooka i odpalił film - jakąś amerykańską komedię, po kilku minutach pojawiły się sceny z nagą blond-włosą aktorką. Miała piękny, duży silikonowy biust na cały ekran. Koleś się zorientował, że wszyscy obok w autobusie, patrzą się jemu w ekran. Speszył się i co prędzej przełączył na Star Treka. Przed nami zaczęły się góry, droga wije się wąską serpentyną wśród bujnej roślinności. Cała podróż z Vientane zajęła w sumie około 3,5h. Wysadzili nas w samym centrum miejscowości gdzie złapaliśmy tuk-tuka do hotelu. Nie mieliśmy żadnej rezerwacji, ale miejsc noclegowych jest tu bez liku. Miałem wybrany jeden guesthouse , znaleziony na tripadvisorze i na szczęście kiedy dojechaliśmy okazało się że mają miejsca. Miejscówka jest super. Poprosiliśmy o pokoje na pierwszym piętrze i z naszych okien mamy urzekający, cudowny widok na zalesione góry po drugiej stronie rzeki Nom Son. Widoki są po prostu przepiękne, zielona, bujna, imponująca Azja w najczystszym wydaniu. Miasteczko Vang Vieng to bardzo dziwna mieścina. Oryginalnie wioska w środku Laosu, leżąca nad krętą rzeką otoczona z jednej strony wysokimi zielonymi górami. Od kiedy ktoś wpadł na pomysł, żeby zacząć organizować spływy na dętkach od ciężarówek,tzw. tubbing, wioska przeżywa rozkwit. Rozrasta się we wszystkich kierunkach, budują się nowe pensjonaty, hoteliki, knajpy, restauracje.Miasteczko żyje z hord, to chyba najlepsze słowo, którym mogę to zobrazować, z hord młodych ludzi, którzy przyjeżdżają tu żeby bawić się na całego. To niesamowity kontrast z miłującymi spokój, naturę, wyznającymi buddyjską religię Azjatami. Amerykanie krzyczą, śpiewają piją i bawią się w dziesiątkach knajp w centrum wioski, która żyje tylko z turystów. Knajpy oprócz tradycyjnych krzeseł i stołów mają jeszcze podesty wyłożone dywanami i poduszkami , na których się siada w kucki lub po prostu leży. Obowiązkowo w takim lokalu jest jeszcze conajmniej jeden telewizor, w którym lecą powtórki serialu Przyjaciele. W co lepsych lokalach lecą Simpsonowie. Apogeum zabawy znajduje się 4km za wioską, gdzie podjeżdża się tuk-tukiem po uprzednim wykupieniu gumowej dętki i wypożyczeniu gumowego worka na rzeczy. Schodzi się nad brzeg wody a tam pobudowanych jest po obu stronach rzeki z 10 bambusowych barów, z huśtawkami, linami, zjeżdżalniami. Muzyka we wszystkich knajpach wali na maxa, panuje jeden wielki harmider, ludzie skaczą do wody, piją piwo, bawią się jak w dyskotece. Pracownicy barów rzucają do wody napełnione wodą butelki na linkach i przyciągaja do siebie delikwentów na kolejnego Lao. Nad wszystkim górują majestatyczne, wysokie góry. Jedyny minus, że jest potwornie gorąco ale jak się wskoczy do chłodnej rzeki od razu robi się przyjemnie. A jak dodać do tego jeszcze zimne piwo, które można kupić co kilkadziesiąt metrów to już wogóle można poczuć się jak w raju. Woda leniwie płynie, miejscami stoi, w innych miejscach jest trochę szybszy nurt, ale ogólnie dryfuje się bardzo spokojnie. Kiedy wypłynęliśmy już trochę poza obszar imprezowy, można było się ponapawać widokami po obu stronach rzeczy. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu jakbym oglądał kadry filmów z dzieciństwa o Wietnamie z serii Rambo albo Zaginiony w Akcji. Lasy bambusowe, przerzucone przez koryto rzeki drewniane wąskie i wysokie mostki, kobiety na brzegu w typowych, bambusowych, stożkowych kapeluszach, nagie dzieci baraszkujące w płytkiej wodzie. Pierwsza godzina w wodzie była ekscytująca, druga przyjemna, ale już w trzeciej zaczęliśmy się niepokoić ile jeszcze można płynąć. Ręce nam się poobcierały o gumową dętkę od machania, bo bez tego płynęlibyśmy cały dzień. W końcu ukazały się zabudowania wioski i mogliśmy wyjść na brzeg. Wróciliśmy do wypożyczalni dętek równo o 18tej czyli spływ zajął nam 3,5h. Żarcie w knajpie wieczorem było szczerze powiem takie sobie. Może za wysoko ustawiliśmy poprzeczkę po wczorajszej uczcie pierogowej w Vientane. Nawet jeśli nie smakowało nam jak zawsze to i tak wszystko zniknęło z talerzy bo byliśmy okropnie głodni. Cały dzisiejszy dzień aż do kolacji spędziliśmy tylko na porannej mrożonej kawie Moccha i jednym rogaliku. Za to w drodze powrotnej do naszej pensjonatu fundnęliśmy sobie u ulicznej sprzedawczyni po naleśniku - Justyna z kokosem a my ze Zbigiem z bananami. Już samo patrzenie jak przyrządza te przysmaki było przyjemnością a samo kosztowanie nalesników to była czysta delicja. Jutro czeka nas od rana eksploracja okolicznych jaskiń. Teraz zapadła u nas już północ, wifi w hotelu ledwo co, ale jednak działa, wieć połączyliśmy się z domem. Bartek, który na chwilę podszedł do Skype'a, powiedział tylko, bawcie się dobrze na wakacjach, dużo wypoczywajcie i pijcie sobie drinki... poczym pobiegł bawić sie z kolegami na podwórku. Co tam będzie ze starymi gadał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz