niedziela, 11 kwietnia 2010

Leją nas

Wczoraj pospaliśmy ździebko dłużej. Nasz hotel nie ma szyb w oknach, tylko moskitiery, kraty oraz drewniane okiennice. Żeby móc efektywnie wykorzystać klimatyzację zamknęliśmy okiennice, efektem czego nie widać, czy na zewnątrz jest jeszcze ciemno czy już jasno. Moglibyśmy w ten sposób przespać cały dzień. Wstaliśmy jednak i przeszliśmy się nad bulwar nad Mekongiem, który jest oddalony może 300metrów od naszego hotelu żeby zjeść śniadanie w jednej z licznych tam restauracyjek. W drodze powrotnej poznaliśmy kierowcę tuk-tuka, który zgodził się nas obwieżć po kilku najbardziej znaczących miejscach do zobaczenia w Luang Prabang a potem pojechać do oddalonego o 30km. od miasta wodospadu Kuang Si. Na początku obejrzeliśmy Wat Xienthong - kompleks kilku świątyń i towarzyszących budynków, znajdujący się na samym krańcu cypla. Zespół świątyń powstał w XVI wieku, składa się z kilku pozłacanych świątyń oraz stup wykładanych ceramiką mieniącą się w słońcu. W jednym z budynków stoi wielki 12metrowej wysokości, pozłacany wóz - karawan pogrzebowy zawierający urny z prochami królewskiej rodziny. W innym duża kilku metrowa, pozłacana figura Buddhy. To miejsce jest najświętszym obiektem kultu w mieście. Potem pojechaliśmy do pałacu królewskiego, w którym obecnie mieści się muzeum. Nie weszliśmy do środka, bo trafiliśmy na przerwę popołudniową, za to obejrzeliśmy w sąsiednim budynku wystawę zdjęć mnichów buddyjskich podczas codziennego życia i medytacji. Mielismy też okazję zobaczyć królewską flotę samochodów. Nastarszy Lincoln z 1950 roku, ale także terenowy samochód Toyoty z 1972 roku i łódka motorowa. Wszystkie te zabytki mocno wiekowe i nadszarpnięte zębem czasu. Były to podarunki od rządu amerykańskiego i japońskiego. Wyobrażam sobie jakie mógł robić wrażenie w latach 50tych taki krążownik szos na ulicach miast w Laosie. To musiał być potwór z najstraszniejszych snów. W ogrodzie przy królewskim pałacu stoją do dziś 2 dystrybutory paliwa Shell. Rządy marionetkowego króla skończyły się po wycofaniu się Amerykanów w 1973r, i od tej pory komunistyczna Partia przejęła stery państwa i pozostając pod wielkim wpływem Chin sprawuje władzę do dziś. Czerwona flaga z żółtym sierpem i młotem to normalny widok na ulicach w Laosie. Potem pojechaliśmy do świątyni Wat Visoun, najstarszej w Luang Prabang. Datowana jest na 1513rok. Naprzeciwko niej stoi kilkunastometrowa kamienna stupa- tzw. Lotus Stupa - That Pathum) z 1514r. Było potwornie gorąco, zresztą jak co dzień odkąd tylko przylecieliśmy do Laosu. Temperatury w ciągu dnia dochodzą do 40 stopni. Co ciekawe, w ogóle się nie możemy opalić. Mimo, że nie używamy żadnych kremów z filtrem pozostajemy ledwo co liźnięci słońcem. Pogoda jest jednak strasznie męcząca więc z utęsknieniem czekaliśmy na przejazd do wodospadów położonych około 30km od miasta. Tradycją Nowego Roku w Laosie jest polewanie się wodą. Ma to symbolizować życie i pomyślność. Taki nasz Lany Poniedziałek, tyle, że polewanie zaczyna się na kilka dni wcześniej przed nowym rokiem. Nie powiem, przy tak upalnej pogodzie to bardzo ożywczy zwyczaj. Spotkaliśmy się już z polewaniem nas, głównie przez dzieci, które bez żadnej krępacji strzelały do nas z plastikowych pistoletów, albo polewało wodą z kubków i ze śmiechem uciekało. Ale apogeum polewanie przeżyliśmy wczoraj jadąc otwartym tuk-tukiem na pace przez wioski do Kuang Si kiedy naraz w wioskach po drodze grupki dzieciaków czające się przy drodze wylewały na nas całe miski wody. Będziemy mieli w nadchodzącym laotańskim Nowym Roku bardzo dużo szczęścia bo zmoczyli nas do suchej nitki kilkakrotnie. Zresztą takie praktyki są obecnie na porządku dziennym również w Luang Prabang i musimy się liczyć z tym, że idąc ulicą naraz ktoś nas poleje szlauchem. Kuang Si Waterfalls to duży teren, gdzie znajduje się jeden duży wodospad oraz kilka mniejszych kaskad. Wszystko otoczone ładnym, bujnym dobrze utrzymanym ogrodem. W kilku niższych basenach utworzonych naturalnie w wapiennej skale przez spadającą wodę można sie kąpać. Przypomina to słynne wapienne tarasy wodne w Pammukale w Turcji. Rewelacyjna ochłoda. Woda w tarasach wodnych ma kolor turkusowy. Wokół rosną bambusowe gaje. Siedzieliśmy w wodzie z godzinę rozkoszując się chłodem, aż zaczęliśmy marznąć. Schłodziliśmy się w ten sposób na kilka kolejnych godzin. W parku znajduje się też rezerwat czarnych niedźwiedzi, których widzieliśmy około dziesięciu bawiących się na specjalnie dla nich przygotowanym placu zabaw. Po tak wyczerpującym dniu i relaksie w wodach wodospadu nabraliśmy ochoty na , nie tylko zimne Lao ale i coś na ząb. Usiedliśmy w lokalnej knajpie i zamówiliśmy po misce z noodle soup kiedy dostaliśmy smsa o lotniczej katastrofie pod Smoleńskiem. W Polsce był ranek, u nas 14ta popołudniu. Pierwszą reakcją, jak zresztą pewnie większości osób, które dostają takie informacje z drugiej ręki, było niedowierzanie. Niestety okazało się to prawdą. Cóż potworna tragedia i wyobrażam sobie jak niektórzy w Polsce muszą to przeżywać, karmieni informacjami z telewizji, gazet i radia. Utwierdza mnie to w przekonaniu, że życie jest kruche i nigdy nie wiadomo co komu sądzone. Trzeba umieć korzystać z życia póki mamy na to czas i ochotę . Marzenia trzeba realizować, trzeba chwytać dzień. Rozwaga, rozsądek i planowanie swojego życia na długi czas naprzód nie zawsze się sprawdza, takie kalkulacje mogą zawieść, bo nie wiemy co nas czeka jutro i trzeba żyć chwilą. Trochę przygnębieni smutnymi wiadomościami z Polski, w drodze powrotnej otrzymaliśmy kolejną porcję wody na nasze rozgrzane ciała. Tuk-tuk wyrzucił nas u stóp góry mieszczącej się pośrodku miasta Luang Prabang. Musieliśmy wspiąć się na 100metrową górę pokonując wiele schodów i znosić żar zachodzącego dnia. Słońce powoli zamieniało się w pomarańczową kulę, rzucając żółtą poświatę na wody Mekongu. Na szczycie góry znajduję się mała świątynia buddyjska, ale tak naprawdę warto się pomęczyć i tam wspiąc po to tylko żeby podziwiać wspaniałą panoramę miasta. Kiedy schodziliśmy o zmroku ze wzgórza na głównej ulicy Sisavangvong zdążyły rozłożyć się już sklepikarki ze swoimi kramami. Codziennie wieczorem ta główna arteria zamienia się w wielki Night Bazaar, gdzie można kupić wszelkie wyroby miejscowych rzemieślników. Głównie są to ubrania, szale, papierowe lampy, rzeźbione drewniane pamiątki, biżuteria, kapcie, koszulki, pokrowce na poduszki, na chusteczki, pościel itp. Dzień zakończyliśmy kolacją w knajpie nad Mekongiem z widokiem na przepływającą wodę a potem oczywiście zgodnie z tradycją udaliśmy się na masaż, tym razem stóp. W każdym z dotychczas odwiedzonych miast na wyjeździe , byliśmy przynajmniej raz w salonie masażu, jest to przyjemność, którą trudno sobie odmówić. Nawet Zbyszek, który w zeszłym roku w Tajlandii, nie dał się namówić ani razu, teraz stał się gorącym zwolennikiem dziewczyn masujących mu stopy i kręgosłup.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz