czwartek, 8 kwietnia 2010

Między nami jaskiniowcami

Niby jesteśmy na wakacjach a tyle jest atrakcji, że trudno znaleźć czas, żeby zasiąść i coś napisać albo wrzucić zdjęcia. Mimo, że zmrok zapada już około 6tej wieczorem, to wtedy zazwyczaj jesteśmy na masażu a potem udajemy się na kolację. Dziś wyczailiśmy fajną knajpkę na końcu miasteczka, która położona jest nad samą wodą. Wykryliśmy ją ze Zbyszkiem po południu w poszukiwaniu zimnego Lao. Kiedy udaliśmy się tam wieczorem z Justyną odbywała się tam jakaś impreza firmowa na kilkadziesiąt osób. Udało nam się zająć jedyny wolny stół. Zupełnie przypadkowo mieliśmy folklorystyczny wieczór z tańcami laotańskimi. Najpierw były występy dziecięcego zespołu a potem wszyscy na sali uderzyli w tany. Oprócz nas niestety. Byliśmy gotowi ze Zbyszkiem pokazać krakowiaka i inne przytupańce ale raz, że było za gorąco i pot lał się nam po plecach a dwa, że brakło nam śmiałości... Ahh ten brak śmiałości, ile ciekawych rzeczy mogłoby się wydarzyć gdyby nie ta drobna przywara, zwłaszcza że połowa bawiących się osób były to kobiety :-) Dziś dzień jaskiniowca, bo od rana do południa zwiedzaliśmy właśnie jaskinie. Cóż, po wczorajszym opisie ktoś mógłby sobie pomyśleć że Vang Vieng to tylko imprezy suto zakrapiane alkoholem nad rzeką. Tymczasem okoliczne góry kryją wiele pięknych niespodzianek. Zaczęło się jednak od komicznej sytuacji przy śniadaniu. Wyskoczyliśmy mianowicie z hotelu rano o siódmej do pobliskiej bambusowej chaty na śniadanie i z całkiem obiecująco wyglądającego menu zamówiliśmy dwie jajecznice i omleta, oraz dwie kawy i sok pomarańczowy. Niby proste zamówienie ale Laotanka notowała je skrzętnie w notesie, po czym wsiadła na rower i odjechała w stronę miasta. Domyśliliśmy się że pojechała po zakupy bo w jej garkuchni dostrzegliśmy jedynie jedno jedyne jajko. Minęło 15minut i zrobiło się trochę nieswojo, bo ani widu ani słychu po naszym śniadaniu ani właścicielce przybytku. Naraz zajechał przed restauracje skuter z dwoma Laotańczykami. Jeden kierował, drugi w obu dłoniach trzymał filiżanki z gorącą kawą. Zsiedli i podali nam do stołu dymiącą kawę w filiżankach z napisem capuccino. Wsiedli na motor i odjechali. Nas zamurowało. Minęło kolejnych 10 minut i panowie zajechali ponownie, tym razem gość z tyłu trzymał dwa talerze z jajecznicą i bekonem oraz chrupiącą bułką. Kilka minut później zajechała również właścicielka knajpy na rowerze z talerzem z omletem w ręku. Wszystko ciepłe, smaczne, jak należy. Jak już wspomniałem, dziś zwiedzaliśmy jaskinie i mieliśmy dużo szczęścia, bo okazało się, że wykupiliśmy sobie wycieczkę za USD13 i ostatecznie byliśmy jedynymi uczestnikami. Mieliśmy więc prywatnego kierowcę i anglojęzycznego przewodnika. Ola, bo tak kazał się nazywać młody Laotańczyk to najlepiej jak dotąd władający językiem Azjata jakiego spotkaliśmy w Laosie. Cała reszta kaleczy strasznie i niewiele rozumie. Dla tych co liczą, że Laotańczycy mogą mówić po francusku ostrzegam, nie mówią. I jeszcze jedno, większość menu w restauracjach w Vang Vieng jest drukowana z jednego szablonu i zawiera podobne pozycje. Trzeba się zdać na łut szczęścia żeby trafić dobrego kucharza bo po menu trudno jest się zorientować. Do jaskiń jechaliśmy około 14km od centrum miasteczka. Pierwsza to Tham Sang - czyli jaskinia Słonia. W zasadzie była to grota z wizerunkiem Buddhy. Żeby się tam dostać należało przekroczyć rzekę. Kładki i mosty przez rzekę Nam Son budują wioski a potem pobierają myto. W zależności od ważności przeprawy może to być od 1000 do 4000Kip. Za wejście do jaskini, przedstawiciel wioski też pobiera opłatę około 5000Kip i do tego jest odrębna cena za wypożyczenie latarki na głowę, tzw. czołówki. Pierwsza jaskini tego nie wymagała, była to w zasadzie duża grota, której nazwa wzięła się od kształtu stalagmitu, który przypominał słonia. Przy wejściu do groty wisiał dzwon, który powstał z pancerza po pocisku amerykańskiej bomby lotniczej. Wioska bidna strasznie, słomkowe ściany domów, łamiące się ogrodzenia, niewykończone domy, po uliczkach między domostwami biegają samopas chude kury i umorusane w błocie świnie. Zajrzeliśmy do jednego lepszego, murowanego domu, w środku były nieotynkowane ceglane mury i rzucony materac na podłodze. That's it. Druga z jaskiń to Tham Hoi czyli jaskinia ślimaka. Ciągnie się ponoć kilkanaście kilometrów, jest szeroka na na 5-6metrów. W środku można iść suchą stopą, ale ściany i sufit są mokre i widać wszedzie nacieki i stalagmity. Jest oczywiście chłodno w odróżnieniu od temperatury panującej na zewnątrz, ale mimo wszystko tak parno że byliśmy mokrzy jak w saunie. Jaskinia jest imponująca. Do trzeciej jaskini musieliśmy zrobić kilkuset metrowy trekking i podejść pod górę. Tham Luob bo tak brzmiała jej nazwa to jaskinia o bardo dużej kubaturze, z wieloma pomniejszymi pomieszczeniami. Bez wątpienia najładniejsza z tych odwiedzonych przez nas, ma przepiekne ściany ze stalagmitami, łuki, firanki skalne tak cienkie, że wyglądają jakby były zasłonami w oknach. Na jednych z takich płatów skalnych nasz przewodnik wygrywał melodie. Dużo przejść pod nawisami, dużo wzniesień i podejść, wszystko pięknie wyrzeźbione przez wodę, co jakiś czas natrafialiśmy na skały z kryształami górskimi. Przepiękne miejsce. Około południa dotarliśmy do water cave, gdzie wskoczyliśmy na znajome już z wczorajszego dnia dętki i wpłynęliśmy do jaskini wypełnionej wodą. Płynęliśmy nią w całkowitych ciemnościach rozjaśnianych naszymi czołówkami około kilometra i tyle samo wracaliśmy. Woda była lodowato zimna i pod koniec marzyliśmy już tylko o tym, żeby jak najszybciej wrócić na słońce. Po powrocie do miasta kupiliśmy sobie bilety na autobus do Luang Prabang. Jutrzejsza podróż potrwa prawie cały dzień bo od 10tej rano do 17tej po południu. To tylko 238km, ale szybciej nic nie jeżdzi. W zasadzie duży autobus klimatyzowany jest tylko jeden dziennie. Wieczór spędziliśmy kąpiąc się w rzece przy miasteczku i na masażu, który był niestety dużo gorszy niż ten w Vientane. Liczymy na sprawne laotańskie ręce w Luang Prabang.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz