piątek, 9 kwietnia 2010

Perła Mekongu

Dzis mieliśmy dzień w trasie. Droga miedzy Vang Vieng a Luang Prabang wynosi około 238km. Autokar przebywa ją w 7godzin, wliczając dwa postoje. Zanim jednak wsiedliśmy do klimatyzowanego autokaru wkradła się pewna nerwowość, bo pod hotel podjechał zdezelowany autobus, bez klimy z wiatrakami z pourywanymi przewodami. Ładował coraz więcej pasazerów aż nasze plecaki zabarykadowały całe wejście do autobusu. Przez dłuższą chwilę podejrzewaliśmy kolejną ściemę, że oszukano nas i będziemy jechać tym trupem do ostatecznego celu. Całe szczęście po półgodzinnym krążeniu po miasteczku zajechał na stację autobusową w Vang Vieng gdzie czekał nowocześniejszy autokar z klimą. Odbyła się tam krótka walka o nienumerowane miejsca i okazało się, że wszystkie miejsca, co do jednego zostały sprzedane. Cały autokar to turyści, w większości młode dzieciaki po 18-20lat. Amerykanie, Anglicy, Francuzi i Niemcy. Doszliśmy do wniosku, że w dzisiejszych czasach podróżowanie stało się banalnie proste, skoro rozkapryszone amerykańskie dzieciaki mogą przyjechać sobie do Laosu, żeby przypalić marihuanę i wypić piwo. Czasy podróżników typu Arkady Fiedler, Tony Halik czy Ryszarda Kapuścińskiego w dzisiejszej dobie internetu, licznych połączeń lotniczych i autobusowych przechodzą do przeszłości. Dziś każdy, kto ma tylko ochotę może być podróżnikiem. Dzis podróżuje się w klapkach japonkach, wieczory spędza w pubach z piwem a po południu pisze się maile do rodziny i sprawdza dostępność noclegów w kafejce internetowej. Cieszyliśmy się z wyjazdu z Vang Vieng bo ta łatwość podróżowania ma też minusy. Widzieliśmy wczoraj na ulicach miasteczka zataczających się, pijanych amerykanów, na których miejscowi patrzyli z pogardą a w naszym guesthousie w nocy jacyś gówniarze z Wielkiej Brytanii, sadząc po akcencie, urządzili karczemną awanturę z biciem szkła, przewracaniem krzeseł itp. Wstyd być białym w takim momencie. Podróż autobusem przebiegła całkiem sprawnie jak na 7godzin drogi, ale nie obyło się bez przygód. Po pewnym czasie zaczęła się skraplać woda z klimatyzatora i zaczęła się lać na tylne rzędy. Na nas kropiło od czasu do czasu na nogi, co nawet było orzeźwiające ale na niektórych lała się na głowę, co nie było już przyjemne. Droga wiodła przez wysokie góry, nad urwiskami, wykutymi w zboczach przesmykami. Mijaliśmy przyklejone do zboczy wioski, biedne, liche, składające się z kilkunastu chat zbudowanych z trzcinowych ścian. Duża bieda, powypalane połacie roślinności, żeby móc uprawiać ziemię, z drugiej strony wszechobecna, zachłanna roślinność wciskająca się w każdą wolną przestrzeń. Przejazd nie jest dla tych z lękiem wysokości bo kilka momentów mogło przyprawić o zawał serca, ale ogólnie widoki były przepiękne i ktoś kto decyduje się ten odcinek pokonać samolotem dużo traci. Kiedy już zaczęliśy zbliżać się do miasteczka Luang Prabang i zostało może 10km, naraz przy wyprzedzaniu, coś w naszym autokarze zgrzytnęlo, walnęło i po kilku metrach silnik zgasł a pojazd doturlał się siłą rozpędu do pobliskiej wioski i stanął. Wśród pasażerów konsternacja, od razu zrobiło się gorąco bo klima przestała działać. Otworzyli drzwi i wszyscy wylegliśmy na zewnątrz. Przy tylnej klapie od silnika stali kierowca i dwóch jego pomagierów, podawali sobie klucze i coś próbowali odkręcać. Wyglądało to tak jakby nie mieli bladego pojęcia co robić. Justyna wogóle się nie przejmowała. Od poczatku podróży zajęta była czytaniem nowej powieśći Lisy See i stwierdziła, że jest jej wszystko jedno co się stało i gdzie będzie spać, może to być nawet pobliska chata w wiosce, poczym usiadła przy drodze i zagłębiła się w lekturze. Tymczasem minęła piąta i niedługo miał zapaść zmrok. Wspólnie ze Zbyszkiem rzuciliśmy fachowym okiem na próby naprawy silnika, wiadomo, każdy Polak to fachowiec, potem zrobiliśmy zdjęcie kompletnie łysej opony tylnej oraz stwierdziliśmy brak jednej z czterech śrub w feldze i doszliśmy do wniosku, że spędzimy tu więcej czasu niż się to wydaje. A że nie wypełniliśmy jeszcze dziennego limitu Lao na osobę poszliśmy w dół drogi zaopatrzyć sie w miejscowym sklepiku. Już mieliśmy otwierać puszki z narodowym napojem Laotańczyków kiedy dostrzegliśmy tuk-tuka obok sklepu. Po krótkich negocjacjach wróciliśmy się do autokaru, zanurkowałem w ładowni i wyciągnałem nasze plecaki poczym zanim ktokolwiek się zorientował załadowaliśmy się na pakę i odjechaliśmy do miasteczka odprowadzeni zazdrosnym wzrokiem pozostałych kilkudziesięciu pasażerów. Wiadomo, Polak potrafi :-) W miasteczku mieliśmy sporo problemów ze znalezieniem noclegu. Przede wszystkim Luang Prabang to chyba najdroższe miasto w Laosie. Dlaczego? Postaram się opisać to w kolejnych dniach, ale tak na szybko mogę napisać, że ma niesamowity urok. Zwłaszcza stara część położona w zakolu rzeki Mekong. Małe uliczki zapełnione kamienicami pobudowanymi w starym kolonialnym stylu z drewnianymi okiennicami, położone w bujnych ogrodach. Stylowe, eleganckie restauracje, winiarnie, sklepy z pamiątkami. To miasteczko to perełka, nie na darmo wprowadzona wiele lat temu na listę zabytków Unesco. Niestety jest też z tego powodu drożej niż gdziekolwiek dotąd. Zostawiliśmy Justynę z plecakami przy bulwarze nad rzeką, oczywiście z lekturą w ręku, a sami szukaliśmy przez godzinę noclegu w licznych hotelach i guesthousach. Niektóre były przepięknie wykończone, stylowo, w drewnie, z ornamentami, położone w egzotycznych ogrodach, na grubych dywanach, ale też i za słone pieniądze. Średnio cena wychodziła około USD40 za noc, ale i oferowano nam pokoje za USD65. Kolejnym powodem wysokich obecnie cen jest przypadający za 3 dni Nowy Rok w Laosie i Tajlandii. Hotele mają z tego powodu wysokie obłożenie. W końcu rzutem na taśmę znaleźliśmy całkiem przyzwoity nocleg w hotelu oddalonym około 100m. od bulwaru nad Mekongiem, Budynek schowany jest w głębi podwórka ma wszystkie zalety na których nam zależało i kosztuje tylko USD20 za noc. Jutrzejszy dzień przeznaczamy na dalszą penetrację miasteczka i zwiedzanie licznych świątyń.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz