niedziela, 11 kwietnia 2010

Życiodajna rzeka

Mekong to życie. Żywi, dostarcza surowców, jest środkiem transportu, jest turystyczną atrakcją. Wybraliśmy się dziś slowboatem na rejs po Mekongu. Płynęliśmy prawie dwie godziny w górę rzeki i obserwowaliśmy życie na jej brzegach. Były więc na wodze mniejsze i większe łodzie transportowe, turystyczne i promy z jednego brzegu na drugi. Łodzie transportowe to bardzo długie wąskie czółna, mieszczą około 6osób w najmniejszej wersji do około 20 w tych większych . Większość, oprócz tych naprawdę prostych ma zadaszenie. Miejscowi w rzece łowią ryby, a na jej błotnistych brzegach zbierają różnego rodzaju rośliny, między innymi niezwykle popularne w laotańskiej kuchni ziele, tzw. Morning Glory (wodny szpinak). Jadamy to często w noodle soup, choć ja przecież szpinaku nie tykam ;-) Co ciekawe ta roślina jest zakazana w wielu krajach na kontynencie amerykańskim i europejskim, ponieważ szybko się rozprzestrzenia i stanowi zagrożenie dla istniejących ekosystemów. Wody Mekongu służą również miejscowej ludności jako pralnia. Namydlają i uderzają ubraniami o skały a potem je suszą w słońcu. Sami też się kąpią w jej odmętach. Widok Laotańczyka namydlającego się i spłukującego wodą to normalność. Tak zresztą jest pewnie na wszystkich innych rzekach Azji, podczas spływu Nam Son na dętkach widzieliśmy takie same sceny. Mekong gasi pragnienie bydła, mijaliśmy małe stada bawołów, które brodziły brzuchami w przybrzeżnej wodzie i piły wodę. Jak wspomniałem Mekong dostarcza surowców, całe brygady pracują przy wydobywaniu żwiru z dnia, przerzucają go z łódek na ląd a dopiero tam koparka ładuje żwir na ciężarówki. W innych częściach rzeki widzieliśmy ludzi w charakterystycznych słomianych czapkach stojących po pas w wodzie i przepłukujących drobny żwir w poszukiwaniu rzadkich kamieni półszlachetnych. Rzeką spławia się również drewno. Bez rzeki nie byłoby tu życia. Mniej więcej w 3/4 drogi w górę rzeki przybiliśmy do brzegu, żeby zatrzymać się na pół godziny w Ban Xang Hai tzw. Whisky village. Jak nazwa sugeruje, wioska słynie z pędzenia bimbru, o tyleż charakterystycznego, że do każdej flaszki z wódką wrzucają jakiegoś skorpiona, żmiję lub innego węża albo innego ohydnie wyglądającego stwora. Ładnie wyglądać może to w przeszklonym barku ale nadaje się do picia chyba tylko dla mocno zdesperowanych...albo koneserów. Wioska żyje z handlu nie tylko lokalnym 50% alkoholem, ale również tkanymi w warsztatach we wsi szalami i ubraniami. Po kolejnych 20minutach płynięcia łodzią dobiliśmy do wysokiej skały, w której znajduje się grota wypełniona setkami figurek Buddhy. Są to tzw. jaskinie Ou. Jedna znajduje się kilkadziesiąt metrów nad ziemią, do drugiej trzeba się wspiąć 250stopni w górę. Jest większa, ale mniej okazała, ma za to przepięknie rzeźbioną starą bramę wejściową. Rejs powrotny do miasteczka Luang Prabang po spokojnych wodach Mekongu był bardzo monotonny i głowy nam się kiwały na boki ze zmęczenia. Justyna na pożegnanie z Laosem udała się na godzinną aromoterapię w ekskluzywnym Spa Garden gdzie poddała się nacieraniu wonnymi olejkami i delikatnym, relaksującym masażom. My ze Zbyszkiem żegnaliśmy się z Mekongiem spoglądając na jej wody przy butelce zimnego Lao. Jutro czeka nas dzień bez specjalnych atrakcji, przemieszczamy się i w południe lecimy do Hanoi. Przygoda z Laosem dobiega końca. Piękny kraj, przyjazny, z fantastycznym jedzeniem, polecam wszystkim ciekawych Świata.

1 komentarz:

  1. życie tylko dniem dzisiejszym bez planowania przyszłości jest cechą motyli i noworuskich, bo przyszłość ich z natury jest niepewna - motyl się przepotwarzy a ruskiego mogą zamknąć za kraty lub zastrzelić. Nawet przy lądowaniu samolotem pilotowi warto upewnić się czy widzi pas na lotnisku i gdzie się ten pas zaczyna, nie mówiąc o znajomości dodatkowo innych parametrów lotu.

    OdpowiedzUsuń