piątek, 27 kwietnia 2012

Chamarel i inne atrakcje

Postanowiliśmy dziś odpocząć od słońca i plaży. Duża w tym zasługa turbo opalającego oleju, który dał się nam wczoraj we znaki. W ramach odpoczynku od gorąca wyruszyliśmy na południe w kierunku Centralnego Płaskowyżu znajdującego się pośrodku wyspy. Charakterystyczną cechą wnętrza wyspy jest wysoka częstotliwość opadów deszczu. Nie zawiedliśmy się, minęliśmy miasto Phoenix, znane nam już bardzo dobrze od chwili przyjazdu, z racji browaru o tej samej nazwie, kiedy zaczął siąpić lekki kapuśniaczek. Im dalej pieliśmy się w górę, deszcz przybierał na siłę a roślinność zaczęła robić się intensywnie żywa i zielona. Krajobraz zaczął przypominać gęsty dżunglowy las, mocno wilgotny i intensywnie zielony. Jechaliśmy w kierunku Parku Narodowego Black River Gorges drogą widokową. Zatrzymaliśmy się na kwadrans przy punkcie widokowym, żeby spojrzeć na olbrzymi, gęsto porośnięty drzewami wąwóz. Deszczyk siąpił, mgła osnuwała cały wąwóz. Spotkaliśmy tam kolejną polską parę, łysy koleś, który szedł z kamerą w wyprostowanej przed siebie ręce z miną zdobywcy świata i blondynką uwieszoną u jego boku. Swój pozna swego, rzucili nam się w oczy z kilkunastu metrów a odzywka w stylu "co za badziewie" na widok straganów nas o tym przekonała. W okolicy zatrzymaliśmy się przy Aleksandra Falls - całkiem ładnym punkcie widokowym na wodospad po drugiej stronie wąwozu. W połowie drogi na wzgórze z widokiem, rozpadał się niezły deszcz i po raz pierwszy na wyspie zmarzliśmy. Uciekliśmy do samochodu i zaczęliśmy zjeżdżać z wysokości około 700m. n.p.m. krętymi górskimi drogami w dół w stronę wybrzeża i miasta Chamarel. Po drodze chcieliśmy wstąpić do fabryki i muzeum rumu, ale odstraszyła nas cena 375rupii (około PLN40) od osoby, oraz informacja, że destylarnia aktualnie nie pracuje z braku świeżych dostaw trzciny cukrowej i możemy jedynie obejrzeć sobie film całego procesu powstawania rumu. Woleliśmy za te pieniądze nabyć kilka butelek rumu i poznać ten proces od podszewki organoleptycznie. Kulminacją dzisiejszej wycieczki i najdalej wysuniętym punktem na południe wyspy, który dziś odwiedziliśmy był Rezerwat Kolorowej Ziemi w Chamarel. Byłem na szczęście ostrzegany przez wiele osób, które odwiedziły już Mauritius i tę atrakcje, że nie należy spodziewać się żadnych rewelacji i raczej jest to wycieczka rozczarowująca i uzbrojony w tą wiedzę stawiłem czoła wyzwaniu. Powiem szczerze nie było tak źle. Nie zachwyciło mnie to, nie powaliło mnie to na nogi, ale też nie byłem jakoś totalnie rozczarowany, było całkiem przyjemnie. Atrakcja tego parku jest dość wysoki, na około 100metrów wodospad z rześko spadającą wodą koloru brunatnego oraz pofałdowany teren ziemi w kilku odcieniach koloru czerwono brązowego. Dzieciakom sprawiło frajdę rozpoznawanie i liczenie kolorów a największą rozrywką było poklepanie wielkiego żółwia po skorupie w zagrodzie na terenie parku. Powiem tak, jeśli jest się spalonym słońcem i nie ma się nic lepszego do roboty, można tu wpaść na miłą wycieczkę, w przeciwnym razie szkoda chyba zachodu. W okolicy Chamarel wzdłuż drogi jest pełno restauracji, jakby nie było jest to bowiem z niewiadomych przyczyn, jedna z głównych atrakcji wyspy. My zatrzymaliśmy się pod budką z lokalnymi przekąskami, gdzie ogrodzenie drzewa przy drodze stanowiło siedzisko dla klientów. Zakupiliśmy torebkę różnych przysmaków, począwszy od zapiekanej w cieście kapusty po słodkie kokosowe smażone kulki. Składu pozostałych przekąsek nie poznaliśmy... może to i lepiej. Droga powrotna do naszej miejscowości przebiegała wzdłuż wybrzeża i oczywiście przez Port Louis. Stolica to niestety wąskie gardło tej wyspy. Jak zwykle utknęliśmy w gigantycznym korku. Natężenie ruchu jest tu monstrualne i zdecydowanie odradzamy jakiekolwiek zbliżanie się do tego miasta. Same w sobie jest nawet ciekawe, jest dość spora dzielnica chińska, oraz niedaleko niej muzułmańska, są też wieżowce i ładnie zaaranżowany Waterfront przy porcie. My właśnie przebijaliśmy się przez dzielnicę wyznawców islamu, żeby dotrzeć na szczyt Citadel - zwanego też Fort Adelaide. To forteca wybudowana przez Brytyjczyków na szczycie jednego ze wzgórz oferująca wyśmienity widok na panoramę miasta i port morski. Ale żeby tam dotrzeć jechaliśmy 45 minut wąskimi uliczkami miasta, często jednokierunkowymi, szerokimi na dwa metry, zastawionymi samochodami, mijając na centymetry rogi domów, motocykle i słupy. Błądziliśmy jak pijany we mgle jeżdżąc stromymi uliczkami opadającymi w dół ku portowi i wznoszącymi się znowu wysoko w stronę wzgórza. Wpadliśmy na demonstrację muzułmanów, którzy wylegli z dużego meczetu pod Cytadela i wznosząc gniewne okrzyki z transparentami w ręku maszerowali ulicą. Wjechaliśmy w ten tłumek, kręcąc ich aparatem i śmiejąc się z bezsilności, że nie wiemy jak jechać dalej. Na szczęście nasze rozbawienie nie zostało źle odczytane przez brodatych mężczyzn i odbyło się bez rozruchów na tle religijnym. Koniec końców wjechaliśmy na szczyt i trzeba przyznać że widok z fortu na miasto, zwłaszcza w świetle popołudniowym jest rewelacyjny i zrekompensował to całe kręcenie się po mieście. Późnym popołudniem dotarliśmy do Grand Baie, gdzie poszliśmy kolejny raz do Gelaterii przy hypermarkecie na lody. Genialne lody, kosztują około 9 złotych za 2 kulki w rożku, ale są to olbrzymie porcje i lody są naprawdę warte swojej ceny. Grycanki miałyby tu poważną konkurencję. To był bardzo męczący dzień ze względu na długą jazdę na południowy kraniec wyspy. Jutro chyba zrobimy sobie odpoczynek w domku nad basenem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz