niedziela, 17 lipca 2011

Adios Mexico, Bienvenido Miami

Ostatnie dni na riwierze Maya były upalne. Co prawda przyzwyczailiśmy się już do pogody meksykańskiej, ale o ile pierwsze dni pobytu były trochę pochmurne co dawało nam wytchnienie, o tyle 2 ostatnie to była lampa non-stop. Podczas pobytu Bartkowi zeszła skóra z pleców i zdążył ponownie się opalić. Na plaży powstało kilka potężnych zamków i budowli z piasku, które codziennie niszczył wieczorny przypływ a dziewczyny wypróbowały wszystkie drinki z długiej listy w barach. Nawet iguany się już przyzwyczaiły do naszej obecności i niechętnie schodziły nam ze ścieżek. Ostatniego dnia, przed udaniem się na lotnisko odwiedziliśmy jeszcze polską haciendę w Cancun. Wygodny, kameralny pensjonat pośrodku gęstego tropikalnego ogrodu to pomysł na oryginalny wypoczynek w Meksyku. Właścicielami i twórcami haciendy są Jerzy i jego meksykańska żona. W pensjonacie jest basen, siłownia a nawet autentyczna indiańska łaźnia parowa, gdzie szaman odprawia swoje rytuały. Bujanie się w hamaku przed pokojem w takim otoczeniu to inny pomysł na wakacje niż leżenie na plaży w hotelu all-inclusive. Właściciele oferują atrakcyjny pakiet pobytu w swojej haciendzie połączony ze zwiedzaniem okolicznych atrakcji turystycznych. Pomysł na pewno warty rozważenia.
Wieczorem polecieliśmy do Miami, wynajęliśmy samochód na lotnisku, w drodze do hotelu zaliczyliśmy pierwszy hamburger na amerykańskiej ziemi, pyszny jak zwykle i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Rano wybraliśmy się na farme aligatorów w Homestead na pograniczu parku Everglades. Najpierw zobaczyliśmy wątpliwej jakości pokaz z gadami, gdzie pracownik parku zabawiał się z dwumetrowym samcem z bagien. Marne to było i mało emocjonujące. Potem wsiedliśmy na łódź napędzaną z tyłu wielkim śmigłem. Naszym kierowcą był starszy, długowłosy, szczerbaty, chudy jak patyk mieszkaniec Południa. Na uszach mieliśmy słuchawki z uwagi na ogłuszający ryk silnika. Przejażdżka łodzią po bagnach dostarczyła nam dużo frajdy a lejąca się spod burty woda skutecznie na kwadrans nas odświeżyła. Upał w Miami był równie wielki jak w Meksyku, choć na szczęście wilgotność była mniejsza i człowiek nie czuł się jak mokra ścierka chwilę po opuszczeniu klimatyzowanego samochodu. W południe pojechaliśmy do Miami Beach zobaczyć tą słynną plażę. Długa na kilka kilometrów, szeroka na kilkaset metrów. Jak na plażę w centrum metropolii całkiem okay. Niestety żadnych drzew i ucieczki w cień przed palącymi promieniami słońca. Ratowniczek w stylu Baywatch też nie zauważyłem. Ocean Drive w tym miejscu robi wrażenie. Nadmorska promenada pełna jest restauracji i knajp w budynkach z początku XXwieku. Przeszliśmy się dzielnicą wybudowaną w stylu Art Deco, zjedliśmy lunch w restauracji w hotelu Carlyle z widokiem na wydmy i zrobiliśmy zdjęcie pod zegarem Miami Beach. Było czwartkowe popołudnie a dzielnica tętniła życiem, turystami, plażowiczami i młodymi ludźmi lansującymi się w fajnych sportowych wozach. Pozostały czas w Miami dziewczyny wykorzystały na shopping. W piątek wieczorem, bez większych przygód opuściliśmy Florydę i po ośmiu godzinach lotu byliśmy w Europie. Wakacje dobiegły końca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz