czwartek, 17 lutego 2011

Get Down !

Zapadl wieczor. Otacza nas kostarykanska cisza, ktora jest glosna jak Marszalkowska w godzinach szczytu, z tym, ze halas ten jest przyjemny. To odglosy lasu, owadow i ptakow, swierszczy i wszelkiej innej fauny w otaczajacych nas roslinach, swiergotanie, cwierkanie, szczebiotanie. Kakofonia dzwiekow swidrujaca uszy. Dzis rano obudzil nas juz o 6tej spiew ptakow. Zreszta nie da sie tu dlugo spac, robi sie jasno przed szosta rano a zmierzch zapada rowniez okolo szostej. Chodzimy wiec wczesnie spac i wstajemy wczesnie rano. Dzis raniutko podjechal pod nas minibus z firmy Desafio, gdzie wczoraj wykupilismy rafting na Rio Toro. Dolaczyly do nas pod drodze jeszcze dwie pary oraz dwie podrozujace samotnie dziewczyny, a na koniec wsiadlo jeszcze 5 dwudziestoletnich Szwedek. Brzmi niezle prawda? Bylo jeszcze lepiej. Dojechalismy nad rzeke Toro a tam okazalo sie, ze z powodu suchego sezonu i niskiego poziomu wody, splyw Rio Toro jest niemozliwy, bo wystajace skaly sa zbyt niebezpieczne. Miejscowa elektrownia, ktora kontroluje tame i spuszcza od czasu do czasu wode, z ktorej korzystaja milosnicy gorskiego raftingu, nie byla dzis skora do wspolpracy. W tej sytuacji zapakowalismy sie do minibusa i pojechalismy kolejne 30minut dalej na rzeke Sarapiqui – rzeke trudniejsza, dluzsza, wycieczka na niej kosztowala wiecej niz ta, ktora wykupilismy. Zreszta mamy na tym wyjedzie szczescie do takich darmowych upgrade’ow. W Marriocie w Guanacaste nie placilismy za sniadania warte 25$ od lebka a w La Fortunie, gdzie obecnie spimy dostalismy na wejsciu upgrade do master suite, domku z dwoma sypialniami, kuchnia, dwoma lazienkami oraz z zewnetrznym prywatnym jaccuzi. Coz glupi ma szczescie :-) Wracajac do splywu, razem z Martinezem zrobilismy taki w Rotorua w Nowej Zelandii na rzece Kaituna. Mial stopien 5ty , wiec skoro dzis splyw mial miec stopien 3-4ty spodziewalismy sie latwej przeprawy. Jakze sie milo zaskoczylismy. Odcinek po ktorym plynelismy mial lacznie okolo 16kilometrow, w tym 45spadkow, tzw katarakt. Roznil sie tym od nowozelandzkiego, ze byl szybki , gwaltowny, techniczny z duza iloscia wystajacych kamieni. Zupelnie inny i smialo mozna powiedziec o wiele fajniejszy. Juz na pierwszym uskoku bylismy z Martinezem, bo siedzielismy razem z przodu pontonu, przemoczeni do suchej nitki. Nie bylo czasu na chwile odpoczynku, nasz opiekun Louis, ktory kierowal z tylu pontonu komenderowal co chwile forward, get down, back to position, paddle backward. Adrenalina non stop. Na ktoryms z kolejnych spadkow zderzylismy sie z innym pontonem, odbilo nas na duza skale i wywrocilo nasz ponton. Poszlismy pod wode ale szybko wszyscy sie odnalezli. Splyw byl profesjonalnie zorganizowany, plywalo wokol nas 3 gosci w kajakach gorskich, ktorzy ruszyli na pomoc, pozostale dwa pontony nas wylowily i wszystko dobrze sie skonczylo. Wrecz dodalo to smaczku do naszej przygody. Justyna, ktora bala sie dzisiejszej wyprawy i do konca nie byla pewna czy dobrze ze sie dala nam namowic, pod koniec splywu po pokonaniu wszystkich wodospadow byla z siebie bardzo zadowolona. Cala trasa zajela nam okolo 1,5h, widoki po obu stronach rwacej rzeki to olsniewajace piekne krajobrazy, gesta dzungla i roznokolorowe ptaki przelatujace nad nami. Definitywnie godna polecenia rozrywka dla przyjezdzajacych do Kostaryki poszukiwaczy aktywnego wypoczynku. Jedyny minus i to powazny to fakt, ze gosc ktory mial robic dzis zdjecia, mial zepsuty aparat i nie mielismy mozliwosci zrobic sobie zdjec. Tak wiec nie mamy zadnej niestety pamiatki w formie zdjec, wszystkie wrazenia i wspomnienia z dzisiejszego splywu musimy zachowac w naszej pamieci. Firma, z uslug ktorej korzystalismy, ma swoja siedzibe posrodku miasteczka La Fortuna, zaraz za kosciolem. Tak tez sie oglaszaja, bo okazuje sie, ze w Kostaryce nie wystepuje cos takiego jak numeryczny adres. Zazwyczaj podaje sie skrzyzowanie dwoch ulic, albo przedzial miedzy jedna ulica a druga i trzeba miec troche szczescia zeby znalezc wlasciwy adres. Pogode podczas splywu mielismy przepiekna, blekitne niebo i palace slonce. Wlasciwie wystarczylo odjechac rano 15kilometrow od wulkanu Arenal zeby pogoda zmienila sie nie do poznania. Zniknely ciezkie deszczowe chmury, przesalo siapic i wrocila tropikalna pogoda. Troche tej dobrej aury udalo nam sie przywiezc spowrotem znad splywu a piekny wulan byl na tyle laskawy, ze odslonil nam okolo 5/6 swojej wysokosci. Niestety sam czubek nadal pozostal schowany za gesta, biala mgla. Ale przynajmniej popoludniu juz nie padalo, tylko swiecilo slonce. Poniewaz tego dnia nie mielismy jeszcze dosc wody a nasza skora spieczona w Guanacaste domagala sie nawodnienia postanowilismy tylko zmienic temperature z chlodnej zimnej gorskiej na gorace termalne zrodla u stop wulkanu Arenal. Popoludnie i wieczor spedzilismy w Baldi Hot Springs, kompleksie 25 basenow wypelnionych wodami o zakresie temperatur od 30 do prawie 50stopni celciusza. W tych ostatnich trudno bylo wytrzymac dluzej niz kilkanascie minut. To byl emocjonujacy i dlugi dzien a liczymy jeszcze na podobne wrazenia w nastepnych dniach, choc polmetek juz za nami i koniec wyjazdu nieuchronnie coraz blizej...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz