niedziela, 13 lutego 2011

Tu nas jeszcze nie bylo

Rano przemknelismy przez zaspane miasto na lotnisko Tocumen. Ruch na ulicach niewielki, na lotnisku tez spokojnie. Do San Jose lecielismy liniami TACA i po raz kolejny zostalismy mile zaskoczeni poludniowo- amerykanskimi liniami. Dotychczas zachwycalismy sie Lan Chile a teraz Taca pokazala klase. Niespelna godzinny rejs wykonywany jest samolotem Embraer 190, ale w przeciwienstwie do naszych maszyn ma przedzial business class, a w klasie ekonomicznej sa monitorki w kazdym siedzeniu. Stewardesy podaja ciepla kanapke i wszelkie napoje, w tym alkohole. No ale dosc o tym. Samolot zatoczyl luk nad miastem Panama, minal kanal i skierowal sie w strone Kostaryki. Kilkadziesiat minut pozniej juz znizal sie do ladowania w San Jose. Widoki z okien samolotu przepiekne. Miasto polozone jest w dolinie otoczonej zielonymi gorami. Mimo ze mamy suchy sezon, zielen jest dominujaca i wszechobecna. Lotnisko male, kameralne, pierwsza klasa, czysciutkie, odprawa bezproblemowa. Pan w wymianie walut polecil nam piwo Imperial i poinformowal ze kosztuje srednio okolo 700 kolonow (na nasze okolo 5-6PLN, ale w knajpie). W sklepie kosztowalo okolo 500kolonow. Przed lotniskiem czekal na nas juz gosc z wypozyczalni samochodow, zawiozl nas do biura, po przydlugich formalnosciach wyjechalismy naszym wozem w koncu na kostarykanska szose. Jak dotad wszystko wyglada porzadnie, organizacja sprawna, kraj bardzo przychylny turytycznie. No i pogoda nas rozpieszcza, 30stopni goraca, blekitne niebo z niewielka iloscia chmurek. Krotkie zakupy w supermarkecie zapasu wodu i piwa i pelni entuzjazmu ruszylismy w glab kraju. Trasa do Monteverde wynosi okolo 130km, ale na przejechanie jej musielismy poswiecic okolo 3h. Szosy sa jednopasmowe, sredniej jakosci, jak sie utknie za ciezarowka mozna sie wlec bardzo powoli. Ale sa tez autostrady, platne a jakze, na ktorych komfort jazdy jest troche lepszy ale tez bez rewelacji. Wies kostarykanska jak to wies, zielone pola, przy drodze stragane pelne kolorowych owocow, melony, arbuzy, mango. Ale staranne ogrodzenia, kwiaty, ladne domy co jakis czas. Znaki drogowe nieliczne, trafic jest tu trudny, my polegamy na gpsie przywiezionym z Polski i jak dotychczas trafiamy. Trzydziesci kilometrów przed Monteverde, zatankowalismy na ostatniej stacji benzynowej, skonczyla sie droga asfaltowa i zaczelismy sie piac w gore po gorzystej, kamienistej drodze. Z poziomu morza wjechalismy na wysokosc 1430m rozpetujac wokol siebie chmure pylu spod kol. Widoki bajeczne, wszedzie zadrzewione gory, zielone doliny a w oddali blekit morza. Im wyzej sie wspinalismy tym bardziej spadala temperatura i moglismy wylaczyc klimatyzacje i otworzyc okna. W koncu dojechalismy do miasteczka. Nic wczesniej nie rezerwowalismy, wiec zaczelismy krotki rekonesans po miejscach noclegowych i w koncu jak w przyslowiu, za trzecim razem trafilismy idealnie. Nasz hotelik nazywa sie Heliconia, mamy apartament na najwyzszym pietrze trzypietrowego drewnianego budynku polozonego na zboczu wgorza. Z naszej werandy mamy piekny widok na otaczajace gory, zewszad slychac swiergot ptakow. Wlasnie wybila czwarta popoludniu i zaczal padac ozywczy deszczyk. Wzgorze zasnulo sie mgla, zrobilo sie chlodno. Miejscowosc Monteverde, w ktorej sie zatrzymalismy to gorska wioska turystyczna rozlozona wzdluz kawalka asfaltowej drogi. Same hoteliki, kilka knajpek i wiele punktow tzw. information center. Miejscowosc zyje z rezerwatow lasow chmurowych, do ktorych wpuszczana jest okreslona ilosc turystow dziennie. Atrakcja sa tu podniebne kladki rozwieszone na drzewach, tzw. canopy tour, czyli zjazdy po linach z drzew, farma motyli itp. Wykorzystalismy chwile, kiedy przestalo mocno padac i skoczylismy na dinner do pobliskiego steakhouse’u. Jedzenie mialo malo wspolnego z lokalnym jadlospisem, grecka salatka i stek. Uczciwie? stek byl do niczego. Powoli przyzwyczajamy sie juz do zmiany czasu, zeszlo z nas zmeczenie a widoki i okolica ciesza oczy. Damn I’m feeling good ! :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz